sobota, 30 stycznia 2016

Robin Hood, Janosik, “El Chapo” Guzman

Oaxaca - Mitla, Fot. J.Szczepanik


Marzenia i ambicje bywają zgubne. Przekonał się o tym zarówno amerykański aktor Sean Penn, który kierowany dziennikarskim instynktem zapragnął przeprowadzić pierwszy w historii wywiad z najpotężniejszym aktualnie baronem narkotykowym Meksyku, jak i tenże baron, Joaquin “El Chapo” Guzman, który podobno zamarzył o filmie biograficznym jemu poświęconym. 


Realizacja filmu i tak jest tylko kwestią czasu. W jaki sposób Guzman zostanie w nim przedstawiony? Jeśli pomysł ruszy za jego życia, czy władza „przedsiębiorcy” z Sinaloa sięga tak daleko, żeby decydować o formie i treści takiej produkcji? Czy argumenty używane przez El Chapo wobec hollywoodzkich producentów różniłyby się od tych, do jakich stosowania przywykł na co dzień w celu zapewniania niezakłóconego rozwoju swojego gigantycznego, nielegalnego biznesu? Na potencjalne negocjacje Guzmana z Hollywood trzeba jeszcze trochę poczekać, choć biorąc pod uwagę jego zdolność do ucieczek z najpilniej strzeżonych więzień w kraju, nie wykluczone, że znacznie krócej niż niespełna 20 lat, które zostały mu do końca odsiadki. 

W 2012 roku w ukazał się polski przekład Ameksyki. Wojny wzdłuż granicy, znakomitego reportażu Eda Vulliamy, będącego efektem wieloletniej obserwacji sytuacji na pograniczu meksykańsko-amerykańskim. Autor podkreśla, że opisana przez niego dominacja jednego, konkretnego kartelu, jest stanem przejściowym i dotyczy wyłącznie momentu ukończenia pracy nad książką, bowiem dynamika w tym obszarze jest bardzo duża. Jedne grupy ulegają wzmocnieniu, inne rozłamowi, zawiązują się sojusze, a po tych kartelach, które zostają rozbite, jak grzyby po deszczu wyrastają nowe. 

Zajmują się głównie produkcją i handlem i przerzutem narkotyków, a efekty uboczne tych działań to korupcja na wielką skalę i bezwzględna eksterminacja wszystkich, którzy celowo bądź przypadkowo stają im na drodze – od policji i wojska po znajdujących się w polu rażenia zwykłych obywateli. Doniesienia o krótkich karierach w administracji publicznej i równie krótkich żywotach świeżo nominowanych meksykańskich komendantów, prokuratorów i innych strażników porządku deklarujących walkę z grupami przestępczymi śledzić można regularnie, również w polskich mediach. Od ostatniego doniesienia nie minął miesiąc – Gizela Mota, burmistrz Temixco w stanie Morelos urzędowała jedną dobę. 

Guzman, podobno w niektórych kręgach zwany także Robin Hoodem, jeśli chodzi o stosowane metody, nie jest tu wyjątkiem. Może nazywają go tak dlatego, że jego prawdziwego imienia boją się wymawiać nie tylko mieszkańcy rodzinnego stanu. Gdy po raz pierwszy uciekł z więzienia, udało mu się pozostać nieuchwytnym przez ponad dekadę. Naturalnie, powodem była nie tyle nieudolność meksykańskiego systemu penitencjarnego, ile szeroki krąg osób powiązanych z działalnością kierowanej przez niego grupy przestępczej. Tak było również  w ubiegłym roku w lipcu, kiedy udało mu się zbiec. Trzymiesięczny kurs kopania tuneli w Niemczech, na który wysłał pracujących dla niego inżynierów, okazał się dobrą inwestycją.  

I tutaj w tej historii pojawia się aktor Sean Penn, współpracujący z magazynem Rolling Stone, który zamarzył o wywiadzie z El Chapo. Dzięki nawiązaniu kontaktu z poważaną przez Guzmana meksykańską aktorką Kate de Castillo, Penn uzyskuje dostęp do szefa mafii ukrywającego się w centralnej części Meksyku. W jeden z październikowych dni eskortowani przez kartel z Sinaloa przemierzają w sumie 14 godzin drogą lądową i morską, żeby w końcu dotrzeć do położonej wysoko w górach kryjówki Guzmana, wypić z nim kilka kurtuazyjnych kieliszków tequili i wymienić kilka ogólniejszych refleksji. Ponieważ goście zostali dokładnie zrewidowani, Penn nie ma przy sobie sprzętu rejestrującego. Na właściwy wywiad umawia się z El Chapo 8 dni później. Sprawy jednak przybierają niekorzystny obrót, bo począwszy od nocy spotkania, ścigające zbiega służby zaczynają deptać mu po piętach. Do kolejnego spotkania nie dochodzi, ale Guzman zgadza się nagrać dla Penna odpowiedzi na wideo.  

Sean Penn mógłby stać się jedynym dziennikarzem, któremu El Chapo udzielił wywiadu, a wywiad mógłby być jedynym przeprowadzonym z meksykańskim baronem narkotykowym poza pokojem przesłuchań. Użycie trybu przypuszczającego jest tu wymuszone faktem, że przesłany przez Guzmana materiał to raczej próba stworzenia własnego wizerunku jako przykładnego syna Sinaloa miłującego pokój i wartości rodzinne, który zdecydowanie brzydzi się przemocą, a zajęcie się handlem narkotykami było jedynie wynikiem trudnych okoliczności bytowych. Lista pytań przesłana przez Penna została zredukowana, zmieniono również ich treść, złagodzono wydźwięk. Zadający je i tłumaczący z angielskiego na hiszpański operator nagrywając El Chapo w kryjówce z pejzażem suchej równiny po horyzont w tle, musiał być świadom, że najmniejsze potknięcie może go kosztować głowę. Ostatecznie amerykański aktor otrzymał siedemnasto-minutowy film hagiograficzny z dominującym audio w postaci piania kogutów. 9 stycznia Rolling Stone opublikował jego dwuminutowy fragment wraz z bardzo obszernym artykułem Penna. (http://www.rollingstone.com/culture/features/el-chapo-speaks-20160109_)

8 stycznia prezydent Meksyku z dumą informuje, że po kilkumiesięcznej obławie udało się ująć Joaquina Guzmana. 

Sean Penn mówi, że żałuje. Żałuje, że rozmawiał, że podjął kroki i ryzyko, bo efekt nie był tego wart. Żałuje, bo liczył na to, iż wywoła dyskusję o popycie na szmuglowane do Stanów Zjednoczonych narkotyki i o odpowiedzialności, którą w dużej mierze ponoszą amerykańscy konsumenci. Tak mówi Penn. Może naprawdę kierował się dobrem ogólnonarodowym i ogólnoludzkim dostając od losu unikalną szansę zapisania się w dziejach jako ten jedyny dziennikarz, któremu udało się znaleźć w orbicie Guzmana nie w postaci korpusu z odciętą głową, ale potencjalnego rozmówcy, bo jednak raczej nie partnera. 

Historia toczy się dalej. Penn bije się w piersi w przed amerykańską opinią publiczną, a kto wie, może i zaocznie przed El Chapo, podkreślając, że świadomie nie miał nic wspólnego z doprowadzeniem wymiaru sprawiedliwości do jego kryjówki. Guzman trafił do więzienia, co, jak sam zapewnia, nie ma wpływu na prosperowanie narkotykowego biznesu. Może gdzieś tam na Zachodnim Wybrzeżu już powstaje scenariusz filmu, którego twórca nie może nie przyrównać El Chapo do Kolumbijczyka Pabla Escobara, zgładzonego w 1993 roku króla kokainy. Jest duża szansa, że Guzman przyćmi jego gwiazdę. Przemawiałby za tym fakt, że wciąż żyje, pobyt w więzieniu wydaje się być dla niego jedynie niewielką niedogodnością, no i ma talent do inwestycji.

czwartek, 28 stycznia 2016

Święty Mikołaj gej, czyli dwa razy Maciej Nowak



O osobie Macieja Nowaka przypomniała mi niedawna burza wokół spotów promocyjnych ocenzurowanych przez Ministerstwo Środowiska. Temat zbrodniczej ideologii gender znów wkroczył na salony. Niby był czas przywyknąć, ale jakoś niezmiennie razi mnie fakt, że kolejna grupa naszych sejmowych reprezentantów nie odrobiła zadania domowego z wiedzy na temat gender, czyli strategii równości płci wprowadzonej przez Unię Europejską.  

 

Natomiast, dość niespodziewanie, postać Nowaka pojawiła się na moim horyzoncie kilka godzin po tym, jak próbowałam objąć rozumem absurd decyzji o wycofaniu spotów reklamowych z jego udziałem. Tak nagle jak usunęła się w cień mojej percepcji jako element żenującej medialnej zawieruchy, tak nagle pojawiła się w zaskakująco odmiennym, zdecydowanie bardziej merytorycznym kontekście. 

W szczecińskim teatrze Pleciuga odbyło się pierwsze z serii spotkań dyskusyjnych poprzedzających doroczny festiwal teatralny Kontrapunkt. Prowadzone przez znawcę i badacza teatru, prof. Dariusza Kosińskiego (Uniwersytet Jagielloński, Instytut Teatralny im. Z. Raszewskiego), stanowiło wstęp do rozmowy o zjawisku tak zwanego nowego teatru w Polsce. Idąc na nie miałam nadzieję, że nieco lepiej zrozumiem dlaczego, mimo gremialnych zachwytów nad Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim, z ich wrocławskiego przedstawienia „Tęczowej trybuny” miałam ochotę wyjść po kwadransie (do przerwy dotrwałam jedynie z powodów technicznych – opuszczenie sali wymagało przejścia przez scenę). Kosiński opowiedział o nowym teatrze, za symboliczny punkt zwrotny uznając „przewrót styczniowy”, określenie ukute przez Macieja Nowaka właśnie, teatrologa, krytyka teatralnego i kulinarnego, a obecnie dyrektora artystycznego Teatru Polskiego w Poznaniu. Tym mianem Nowak określa 18 dzień stycznia 1997 roku, datę dwóch spektakli, Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzyny, uznaną przez niego za moment narodzin nowego teatru. A ten, ze względu na szereg nowatorskich rozwiązań dotyczących zarówno formy, jak i treści, rzadko pozostawia obojętnym. Kosiński, przywołując manifest Nowaka, omówił kolejno elementy różniące tradycyjny teatr dramatyczny od rozwijającej się od dwóch dekad nowej strategii: teatru jako agory, rolę aktora, zespołu, scenografii… . Nowy teatr dla początkujących w wydaniu prof. Dariusza Kosińskiego to bardzo przydatne narzędzie, pozwalające chociaż trochę lepiej zrozumieć z czym mamy do czynienia, a z czego odbiorem często mamy problem. Planowane przez autora cyklu kolejne spotkania, między innymi z Nowakiem,  mają szansę rozświetlić mrok niezrozumiałej elitarności niektórych teatralnych propozycji ostatnich dwóch dekad. 

Wracając jednak do Macieja Nowaka, ale pozostając w orbicie teatru. Ostatnio reżyserka i aktorka  Krystyna Janda udostępniła na swoim profilu fejsbukowym opublikowaną przez portal Wirtualna Polonia „listę sprzedawczyków i zdrajców narodu”. Znalazła się tam w towarzystwie kilkudziesięciu znanych twórców, sportowców, między innymi Andrzeja Wajdy, Agnieszki Holland, Zbigniewa Hołdysa, Otylii Jędrzejczak, Adama Małysza, Roberta Korzeniowskiego. Sprawy nie skomentowała. 

Pozostaje pytanie ilu spośród naszych patriotycznie zorientowanych współobywateli skojarzy nazwisko Jandy głównie ze zdradą narodu, a nazwisko Nowaka wyłącznie z nachalnym propagowaniem szkodliwej ideologii gender. Wynik nierównej walki między artystycznym i intelektualnym meritum a populizmem, jadem i zwykłą głupotą wydaje się łatwy do przewidzenia.

niedziela, 24 stycznia 2016

Dopij kawę. Ruszaj z nami.*



Sobotnie styczniowe wczesne popołudnie. Trochę prószy, pogoda na przemarsz przez miasto nie najgorsza. I chociaż na pewno znalazłoby się kilka alternatywnych pomysłów na spędzenie tak zwanego dnia wolnego, wybór w postaci kolejnej manifestacji KOD jest dość oczywisty. 

 

Język patriotyzmu został w Polsce zawłaszczony na długo zanim do władzy doszedł PIS. Zaanektowali  go kibole i środowiska radykalnie prawicowe. Znacznej części ich ekspresji patriotycznej nie podzielam, więc i prawdziwą Polką w rozumieniu, które stało się ogólnie przyjęte, przez długi czas nie miałam ochoty się określać. A jednak nią jestem i się nią czuję. Zgromadzeniom KOD-u udało się odzyskać to określenie dla mnie osobiście i - jak sądzę - również dla wielu osób znajdujących się obok w tłumie. To ulga, że znów mogę nazywać się prawdziwą Polką. Tęskniłam.   

Reakcje manifestujących są głęboko wzruszające. I mowa tu nie tylko o zaangażowaniu organizatorów, których podziwiam za chęci, siłę i determinację. Chwyta za serce postawa tak zwanych przeciętnych obywateli, zwykłych ludzi, z których znaczna większość dobrze pamięta czasy PRL-u. Sposób, w jaki przeżywają zgromadzenie, energia, z jaką dzierżą swoje transparenty przymocowane do kijków nordic walking albo do plastikowych, kolorowych kijów od miotły, są dla mnie dowodem na to, że jeszcze Polska nie zginęła i nie odrętwiła nas zupełnie apatia, bierność i poczucie obojętności na wszystko poza własnym interesem. Hasła widniejące na transparentach są przede wszystkim humorystyczne, czasem ironiczne. Ale to im właśnie w duszy gra. Polska im gra. 

Średnią wieku na manifestacjach zaniżam. Odsetek rówieśników i młodszych niewielki. Każdy ma coś do zrobienia w sobotę, w styczniu, w życiu. Ci, którzy przychodzą, też mają, ale silniejsze jest poczucie, że jest coś ważniejszego, coś, czego nikt za nich dzisiaj nie zrobi. Każdy ostatecznie bierze udział za siebie i dla siebie, ale ważna jest obecność każdej pojedynczej osoby. Dzisiaj, teraz i dlatego, że można. Uszanujmy fakt, że mamy prawo do zgromadzeń i korzystajmy z niego. Dopóki je mamy. 

Struktury KOD-u stworzyły się spontanicznie. Są wewnętrzne problemy, tarcia, ale nikt tu nie jest specjalistą od zarządzania tego typu organizacją. Jej funkcjonowanie i rozwój to proces, który nie może objeść się bez potyczek i nauki na własnych błędach. Tak jak każda inicjatywa, również KOD ma swoją dynamikę, powstaje na fali entuzjazmu, ulega transformacji, pojawiają się rozłamy, przyszłość jest niewiadoma. Wiadomo natomiast, że zostało zrobione już bardzo dużo, nie zmarnujmy tego. Nie oddawajmy pola, bo odzyskanie go będzie bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. A jeśli tak się stanie, pozostanie nam to, co Węgrom, zazdroszczącym nam teraz mobilizacji społecznej, która u nich nie nastąpiła. W efekcie mogą się już tylko przyglądać poczynaniom Orbàna ze smutkiem i rezygnacją. Sprawy zaszły za daleko, szanse na zmianę małe.  

Ostatnio przyjaciółka mieszkająca w Wielkiej Brytanii zapytała mnie co takiego się dzieje w Polsce, że nawet jej rodzice, którzy nigdy nie angażowali się w politykę, wychodzą na ulice. Ja też należę do osób, którym z megafonem nie do twarzy i które umiarkowanie czują się w skandującej hasła grupie. Mimo to wychodzę po raz pierwszy z przekonaniem, że warto, że trzeba, że to ważne. I nie chodzi tu o brak akceptacji dla decyzji znacznej grupy wyborców, która poparła PIS, tylko o poczynania partii rządzącej w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Dostali mandat zaufania, niech rządzą. Ale mi prawo do zgromadzeń pozwala na manifestowanie wątpliwości i niezadowolenia. I z tego prawa korzystam. 

Udział w manifestacji KOD-u to jak podłączenie się do gigantycznego akumulatora. Choć nie brak niepokoju, lęku, oburzenia i haseł krytykujących poczynania rządu, zdecydowanie brak  jakichkolwiek przejawów chamstwa i nawoływania do nienawiści.  Jest przede wszystkim pogoda ducha, żarty i śmiech. To z pozytywnego ładunku ludzie czerpią najwięcej siły. Jeśli popieramy, bierzmy udział w sobotę, w styczniu, w życiu. Nikt tego za nas nie zrobi.  


[*] Jedno z haseł, które pojawiło się na manifestacji KOD-u w Szczecinie 23.01.2016 na wysokości Alei Fontann.

sobota, 16 stycznia 2016

Dwa bratanki


Zdaniem intelektualisty i opozycjonisty Gáspára Miklósa Tamása Victor Orbàn zaangażował się w działania węgierskiej prawicy głównie dlatego, że wśród polityków tej opcji nie było innych talentów, które mogłyby go przyćmić (GW 9-10.01.16)

 

Na lewicy – przeciwnie, trudno byłoby mu się przebić. Jeśli rzeczywiście – co również pada w rozmowie z Tamàsem, prawdziwe są wypowiedzi Orbàna, że chodzi mu wyłącznie o władzę, wszystko jedno z której strony legitymowaną,  to mamy do czynienia z niezwykle niebezpieczną sytuacją, kiedy poczynania i realizacja ambicji jednego człowieka o – przynajmniej początkowo – chwiejnym ideologicznie kręgosłupie, zdołały zdominować system polityczny całego kraju. Bo, jak podkreśla Tamás, odmówić Victorowi Orbànowi wyjątkowego talentu politycznego nie sposób. Jego skuteczność zaskakuje, momentami nawet imponuje. Choć w wypowiedziach mieszkającego w Budapeszcie węgierskiego intelektualisty i dysydenta knującego po „małych, zaniedbanych barach i klubach” czasownik imponować z rzeczownikiem Orbàn nie idzie w parze.  


Również z wielu rozmów przeprowadzonych przeze mnie z węgierskimi praktykami i teoretykami kultury w Budapeszcie i w Krakowie w 2014 i 2015 wyłania się obraz kraju, w którym nie ma nadziei na zmianę. Opozycja jest słaba, podzielona, wręcz symboliczna. Fidesz i Jobbik przodują w sondażach. Na poziom świadomości przekłada się to w praktyce: kilkuletnie dziecko jest w stanie odpowiedzieć na pytanie gdzie przebiegały granice Wielkich Węgier zanim bezwzględni sąsiedzi rozgrabili mocarstwo. Nota bene – rozgrabili na mocy traktatu z Trianon w 1920 roku, w wyniku rozpadu monarchii austro-węgierskiej. Cóż, okres odzyskiwania niepodległości i narodzin wielu państw europejskich nigdy nie był dla węgierskiej prawicy dobrym powodem, żeby porzucić poczucie krzywdy wyrządzone Wielkim Węgrom przez historię. W rozmowach z mieszkańcami Budapesztu wyczuwało się niewątpliwą niezgodę na istniejący stan rzeczy wyrażaną bardziej lub mniej stanowczo. Smutek, rezygnacja i jakiś rodzaj zażenowania przenikały ich wypowiedzi na wskroś.


No ale jakoś trzeba żyć, pracować. Jakoś sobie radzić. Zwłaszcza jeśli nie ma się ochoty należeć do partyjnych struktur, co uniemożliwia wykonywanie niektórych zawodów, np. nauczyciela. Wystarczy sięgnąć pamięć kilkadziesiąt lat, mieliśmy to przecież w PRL-u. Trzeba zatem szukać zleceń, korzystać z możliwości, jakie dziś oferują środki europejskie, bo przecież Węgry są w Unii. No i można wyemigrować.
I być może sytuacja Węgrów nie powróciłaby tak wyraźnie jako temat moich intensywnych refleksji (któremu towarzyszy trochę przerażenie, a trochę jednak jakby niedowierzanie, że to się naprawdę dzieje w Europie AD 2016), gdyby nie sytuacja Polaków po ostatnich wyborach parlamentarnych. I gdyby nie fakt naszego narodowego zbliżenia z Orbànem przy gulaszowej i kiełbasie. 


To budujące mieć kompana, kogoś, kto nas wspiera, kto podobnie jak my, czuje się nierozumiany, atakowany. I – podobnie jak my – nie daje się osaczyć, zdominować, będzie walczył do końca o własną tożsamość, o każdą piędź ziemi. Tym lepiej, jeśli to jest ktoś, kto, w przeciwieństwie do nas, ma już pewną praktykę, wypracowane techniki, uporządkowane narzędzia kontroli. Z takim kompanem z przyjemnością zasiądziemy do stołu i może nawet wysłuchamy kilku dobrych rad, choć w zasadzie i bez podpowiedzi całkiem nieźle nam idzie.  
W końcu sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

piątek, 15 stycznia 2016

Klienci gimnazjów, klienci techników, klienci uczelni



Jak informuje polskie radio, uczniowie jednego z technikum w Sieradzu przygotowali film reklamowy dla ostatnich klas gimnazjum zachęcający do wyboru ich placówki. W dalszych doniesieniach dowiadujemy się, że również uczniowie gimnazjum, korzystając ze wsparcia nauczycieli, przygotowują tego typu materiał dla ostatnich klas szkół podstawowych. Jak zgodnie zapewniają: ulotka dziś nie wystarczy. Idąc tym tropem można się spodziewać że wkrótce, z niemałym wzruszeniem, będziemy mogli obejrzeć spot przygotowany przez 5 i 6-klasistów dla „absolwentów” zerówek.  

 

Trudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że przygotowanie takiego materiału to we współczesnym świecie umiejętność bardzo przydatna. Do tego z pewnością może być dla uczniów doskonałą zabawą. W końcu żyjemy w systemie wolnorynkowym, w którym reklama dźwignią handlu, a często nawet boją unoszącą biznes na powierzchni. Czy jednak należy ją wprowadzać już na poziomie edukacji szkoły gimnazjalnej? Zapewne to pytanie retoryczne, może nawet niestosowne z perspektywy tych rodziców, którzy chętnie wysłaliby swoje dziecko na warsztaty tworzenia reklam od lat 3.  
Warto zastanowić się również nad tym, czy zachęcanie uczniów do tworzenia medialnego wizerunku placówki, nie jest ich instrumentalizowaniem. Czy naprawdę kilkunastoletnie dziecko zdaje sobie sprawę z – bądź co bądź – odpowiedzialności, jaka wiąże się z przekazywaniem treści zawartej w reklamie?   
Słownik języka polskiego podaje dwie definicje słowa reklama. Jedna to „działanie zachęcające potencjalnych klientów do korzystania z usług lub zakupu towarów”, druga definiuje ją jako  „ogłoszenie, film, plakat itp. służące zachęcaniu potencjalnych klientów”. 
Tak czy inaczej mamy do czynienia z klientami.

Reklamuje się wszystko i wszędzie, również szkoły publiczne i niepubliczne na różnym szczeblu edukacji. Ale uwaga: jeśli mamy reklamę, to mamy klienta. A wiadomo: nasz klient - nasz pan. 
Jeszcze jakieś pytania na temat obniżającego się poziomu jakości kształcenia?