niedziela, 17 kwietnia 2016

Filipinki a ozdoba władzy wczoraj i dziś.




By Polskie Nagrania Muza, Pronit (Private archiv of Filipinki band) [Public domain], via Wikimedia Commons.
 

Powstały przed Beatlesami, zakończyły karierę po nich. Któż nie słyszał o Filipinkach, pierwszym w Polsce girlsbandzie założonym w 1959 roku, na długo przed tym zanim w naszym kraju zaczęto powszechnie używać tego określenia. 

 


Tysiące sprzedanych płyt, nowoczesne brzmienia, międzynarodowe trasy koncertowe i sesje modowych marek - wszystko to dość niezwykłe biorąc pod uwagę czas i miejsce akcji, czyli rzeczywistość głębokiego PRL-u. Filipinki przestały istnieć zanim się urodziłam, a jednak doskonale zapamiętałam wrażenie, jakie robiły na mnie ich nagrania, imponująco współbrzmiące alty i soprany, a może przede wszystkim wizerunek młodych, eleganckich dziewczyn w stylizacjach z lat 60., w strojach Dany i Mody Polskiej.


Filipinki, początkowo zespół Technikum Handlowego w Szczecinie, to jedna z ikon tego miasta. Na spotkanie zorganizowane w Muzeum Przełomów wybrałam się z przyjemnością, szczególnie wobec zapowiedzi obecności artystek. Wydarzenie prowadzone przez Marcina Szczygielskiego, autora publikacji poświęconej zespołowi (a prywatnie syna jednej z Filipinek), przebiegało w miłej atmosferze dobrze przygotowanego spotkania. Panie chętnie wracały do wspomnień, opowieść płynęła wartko: o miłości do muzyki, o młodości, o marzeniach, o podróżach. I choć stwierdzenie takie nie padło wprost z ust żadnej z nich, z historii tych wyłaniał się również nieco inny, melancholijny, a nawet smutny obraz. Te młode, zdolne dziewczyny, chcące jedynie realizować swoje pasje i „coś przeżyć”, były również doskonałym narzędziem wizerunkowym naszej demokracji ludowej. I co istotne, nie generującym przy tym znacznych kosztów.


Nagle, po około trzech kwadransach od rozpoczęcia wydarzenia, pojawiła się ekipa telewizyjna. Pani redaktor krokiem sugerującym dyskrecję przeszła przez salę stawiając przed zaproszonymi mikrofon, a podążający za nią pan operator zaczął krzątać się w wąskiej przestrzeni próbując ustawić kamerę najpierw z prawej, a później z lewej strony. Podjęłam w myślach próbę racjonalizacji tego dziwnego zabiegu starając się jednocześnie nie tracić koncentracji na meritum spotkania; chwały takie spektakularne spóźnienia mediom nie przynoszą, choć pozytywna aura spotkania pozwoliłaby zignorować ten fakt. Jednak prawdziwy powód tych opóźnionych medialnych przygotowań poznaliśmy 20 minut później, kiedy to ku zaskoczeniu zgromadzonej publiczności prowadzący przerwał rozmowę zapowiadając niespodziankę, którą okazało się być pojawienie się pana wicemarszałka. Nastąpił nagły zwrot akcji. Organizatorzy stanęli na baczność. Rozbłysły światła kamer. Jak z podziemi wyrosły bukiety kwiatów. Przedstawiciel władzy rozpoczął przemówienie w języku okazjonalnie-urzędowym, który do dotychczasowej, swobodnej atmosfery spotkania miał się jak kwiatek do kożucha. Oznajmiono przyznanie Filipinkom Honorowych Odznak Gryfa Zachodniopomorskiego.


Opuściłam salę nie doczekawszy dalszej części opowieści zespołu ani prezentacji nagrań archiwalnych. Poczułam się zażenowana absurdalnym zaburzeniem porządku wydarzenia. Żeby nie było wątpliwości, serdecznie gratuluję Filipinkom odznaczenia. Nie rozumiem jedynie dlaczego przedstawiciel urzędu wszedł na scenę w blasku kamer w połowie rozmowy prowadzonej z bohaterkami spotkania, ewidentnie odbierając im show. Odniosłam smutne wrażenie, że mimo iż minęło pół wieku, dla Filipinek i sztuki jako takiej niewiele się zmieniło. W świetle kamer, wczoraj czy dziś, zbyt często pozostaje ozdobą władzy.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Brawo synku. Obrazy o przejściu.

Fot. J.Szczepanik

Obejrzałam film zrobiony na pograniczu serbsko-macedońskim pokazujący pracę wolontariuszek pomagającym uchodźcom. Wyglądali, jakby wyskoczyli do sklepu, wracali ze szkoły, albo szli na spotkanie z przyjaciółmi. Z tą tylko różnicą, że na plecach mieli garby - plecaki z najpotrzebniejszymi rzeczami. I że byli od miesiąca w drodze. 


Zawsze zaczyna się tak samo. Jest normalne życie, bo inne życie, niż normalne, po prostu nie istnieje. I nagle trzeba się spakować do jednej walizki. Bez względu na to w jak dużym domu mieszkałeś, czy miałeś ogród, jakie rośliny w nim kwitną i kiedy. Wszystkie przedmioty, książki, ubrania, maskotki, pasje, marzenia, które opóźniają twój marsz, muszą zostać porzucone. Po zwierzętach domowych pozostają zdjęcia w telefonie. 

To niewiarygodny, zawsze zaskakujący przeskok od normalności, prozy życia w czasach pokoju do wojny, ucieczki, strachu, braku. Opowieści – obrazy o przejściu: „Maus” Spiegelmana, Dymna czytająca w Trójce w biografii Stryjeńskiej o ludziach kryjących się w piwnicach Warszawy w czasie okupacji, ukazujące się na Facebooku filmiki syryjskich zbombardowanych miast, zdjęcia dzieci umierających z głodu, „Pięć rozbitych kamer” i usychające, odgrodzone od rolników murem, gaje oliwne na Zachodnim Brzegu Jordanu. Obraz rodziny Czeczenów, którym udało się dotrzeć do Polski, a po kilku latach zrezygnowali ze starania się o azyl, bo zrozumieli, że nie ma nadziei na normalne życie wśród rasizmu. Obraz uchodźców jeżdżących w okolicach polsko-niemieckiej granicy po śniegu na rowerach ze zbiórki. Ktoś z transparentem poparcia dla nich mówi, że się nie boi, że gęba nie szklanka. A mama na Facebooku komentuje: brawo synku, może dzięki tobie świat będzie trochę lepszy.

Zawsze zaczyna się tak samo. Praca, szkoła, zakupy, przyjaciele, urodziny, marzenia, kłótnie, rozstania, imprezy, plany. Normalne życie. Tak było zawsze i tak przecież będzie zawsze, bo nie może być inaczej, prawda? 

Wejść w czyjeś buty, pobyć przez chwilę w czyjejś skórze i wyobrazić sobie, że rzeczywistość, która nas otacza, ze zwierzętami domowymi i przydomowym ogródkiem włącznie, może nagle zniknąć, pęknąć jak bańka razem z całym naszym poukładanym światem. A my będziemy z garbem na plecach i od miesiąca w drodze. Chociaż na filmiku w necie będziemy wyglądali jakbyśmy wyskoczyli do sklepu, wracali ze szkoły, albo szli spotkać się ze znajomymi.