|
Fot. J.Szczepanik. |
Czy naukowiec na
godziny zlecone, to wciąż jeszcze naukowiec? Nie zawsze lata zainwestowane w
pracę naukową i uzyskanie stopnia pozwalają na dalszy rozwój i rozwinięcie
skrzydeł. Często tak zwana kariera zawiesza się na poziomie umowy
cywilnoprawnej i pozostaje na nim przez kolejne lata. Zapłata za pracę na
podstawie takiej umowy obejmuje jedynie przeprowadzenie określonej liczby zajęć
z konkretnego, przydzielonego przedmiotu.
Na początku każdego kolejnego roku akademickiego, kiedy jestem
zobowiązana do wykazania się osiągnięciami zgodnie z wzorami formularzy
obowiązującymi wszystkich pracowników merytorycznych, zastanawiam się: na
jakiej podstawie? Kompletnie nie rozumiem czemu ma służyć porównywanie osiągnięć
pracownika etatowego i zatrudnionego na umowę zlecenie w zakresie: ilości publikacji, udziału w konferencjach,
uzyskanych grantów, recenzji naukowych, opieki nad dyplomantami, zaangażowania w
życie uczelni, pełnionych funkcji… . Nigdy nie otrzymałam feedbacku takiego
sprawozdania, być może nikt go tak naprawdę nie analizuje. Wymaga się ode mnie
osiągnięć, nie udostępniając żadnych narzędzi do tego celu. Umowa cywilnoprawna
nie daje bowiem możliwości ubiegania się o środki na badania naukowe, którymi
dysponuje uczelnia. Oczywiście można poświęcać własny czas i własne środki, ale
prędzej czy później, przy utrzymującej się przez kolejne lata tej formie
współpracy, przychodzi refleksja, że zamiast przeznaczać czas na przygotowanie
artykułów i kolejne kilkaset złotych z własnej kieszeni na pokrycie kosztów
udziału w konferencji, raczej zdecyduję
się na pracę nad kolejnym zleceniem, które pomoże mi związać koniec z
końcem.
Wobec tak dużej liczby osób zatrudnionych na uczelniach w
ramach umów cywilnoprawnych, dziwi brak odpowiednich regulacji, choćby w
kwestii tak prozaicznej i, wydawałoby się, prostej, jak sprawozdawczość. Nie
mówiąc o jakichkolwiek formach wsparcia, programach rządowych, czy
ministerialnych dla naukowców bez umowy o pracę, szczególnie po ukończeniu 35
roku życia. Taki pracownik merytoryczny bez etatu to zombie, byt zawieszony w zawodowej
próżni.
Nadzieja umiera ostatnia. Ale będąc jednak nawet skrajnym
optymistą, w pewnym momencie naukowiec, który jakimś cudem zdobył godziny zlecone
(bo zdaję sobie sprawę, że to też nie jest takie proste) i regularnie odpowiada
na oferty pracy, musi pogodzić się z przykrym faktem. A fakt jest taki, że zdecydowanie
większa część ogłaszanych na stronie ministerstwa i na stronach uczelni konkursów
na stanowiska to jedynie efekt wymogu formalnego nałożonego na uczelnie
publiczne, a nie sygnał świadczący o realnie istniejącym wolnym wakacie. Ogłoszenia
pisane są pod konkretne osoby, nierzadko pod te, które już wiele lat pracują na
danej uczelni (a nawet zajmują stanowiska kierowników zakładów, instytutów (!))
i co jakiś czas muszą kolejny raz oficjalnie brać udział w konkursie, żeby
kontynuować swoje kursy i aktywność dydaktyczno-naukową.
To patologia, o której nie mówi się głośno. System, o którego
istnieniu wiedzą wszyscy zainteresowani, ale publicznie raczej milczą, a
prywatnie smutno kiwają głowami. Milczą,
bo albo ich to bezpośrednio nie dotyczy, albo boją się utracić swoje
status quo, albo mają nadzieję na (już już prawie) wskoczenie na etat. Albo po
prostu jeszcze zbyt krótko wysupłują ostatnie stówki na konferencje i w dobrej
wierze wysyłają odpowiedzi na ogłoszenia o konkursach.
System szkolnictwa wyższego w Polsce niewątpliwie ma swoje problemy: grantoza,
punktoza, papierologia, obniżenie jakości kształcenia, będące efektem edukacji
na wcześniejszych poziomach (Pisałam o tym: http://wegetarianieicyklisci.blogspot.com/2016/01/klienci-gimnazjow-klienci-technikow.html).
Ale to wszystko dzieje się ponad magiczną, grubą linią oddzielającą pracę na
etacie, od całej reszty zobowiązań czynionych na rzecz uczelni w ramach umowy
cywilnoprawnej.
A może niezrozumiałe milczenie w tej kwestii wynika z
poczucia wstydu do przyznania się, że mi się nie udało? Jak powszechnie wiadomo,
zgodnie z logiką systemu neoliberalnego, który obowiązuje i u nas, winny jest
zawsze ów nieudacznik. Ważna jest przede wszystkim skuteczność, a cel uświęca
środki. Przetrwają najsilniejsi. A jednak mimo wszystko trochę zaskakuje i
trochę smuci, że to prawo natury obowiązuje również w (polskiej) nauce.
PS. Punktem wyjścia dla całej tej refleksji jest przetaczająca
się w mediach dyskusja na temat zachęty do posiadania potomstwa w postaci
programu „Rodzina 500 plus”. Zdecydowanie zgadzam się z opiniami, że lepszą
zachętą byłby sensowny system zabezpieczeń socjalnych, na przykład w okresie
ciąży i wczesnego macierzyństwa, w przypadku gdy niemożliwe byłoby wykonywanie jakiejkolwiek
pracy. Dotyczy to oczywiście wszystkich sektorów, nie tylko nauki. Problemem
jest brak systemowych rozwiązań w obliczu tak ogromnej liczby osób pracujących
na podstawie umów cywilnoprawnych. Darowane 500 złotych na drugie i kolejne
dziecko to zwykły populizm. I jak każdy populizm, niestety skuteczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz